Opowieść o pewnej perspektywie
Jeśli jeszcze nie słyszałeś, jestem jednym z niewielu (na razie – mam nadzieję) mężczyzn, którzy zdecydowali się na wzięcie urlopu tacierzyńskiego.
Słyszałem nieraz: „Tacierzyński? A co, zaczynasz laktację?”.
Od dłuższego czasu odczuwałem nadchodzące syndromy wypalenia, a że byłem już wcześniej w podobnym stanie, wiedziałem, co one oznaczają – muszę zareagować już, teraz, natychmiast.
Okoliczności były sprzyjające. Moja żona chciała wrócić w miarę szybko do pracy (też ma wymagającą karierę – zarządza całym oddziałem korporacji w Polsce), chcieliśmy spędzić więcej czasu razem, no i… mieliśmy trochę gotówki. Na początku chcieliśmy polecieć gdzieś na miesiąc, wynająć małe mieszkanie, poleniuchować, poczytać książki.
Mieszkałem kiedyś w Szwecji – do tej pory bliski jest mi ich sposób myślenia. Tam urlop ojcowski nie jest czymś nowym i niespotykanym. Tak samo jak sabbatical – urlop na doszkalanie, zwiedzanie świata, reset…
Pewnego dnia, kiedy nie mogłem spać i o czwartej nad ranem bezmyślnie próbowałem znowu przeczytać cały Internet (pamiętasz, w jakim stanie wtedy byłem? Początki wypalenia – to jeden z symptomów), trafiłem na post koleżanki, która wyprowadziła się do Australii z rodziną. Rozbłysk, idea, akcja. Śmiały pomysł. Czemu nie Australia? A bo daleko, niebezpiecznie, długa podróż, drogo, dziura ozonowa, boksujące kangury, sklepy alkoholowe drive-through (pokusa!), dziwny akcent, krokodyle…
Przekonywałem się całe dwie godziny do tego pomysłu – to znaczy do momentu, w którym obudziła się moja żona. Ja już miałem gotowy plan negocjacji, punkty zaczepienia, alternatywy, projekcje wydatków, zarys planu podróży, wszelkie za i przeciw (ze zdecydowaną ilością za). Słowem, byłem gotowy do przekonywania małżonki. Na nieszczęście po moim pierwszym zdaniu, które brzmiało mniej więcej tak: „Zobacz, przespał prawie całą noc. Tak myślałem, może zamiast Teneryfy na miesiąc, polecimy na dwa do Australii?”, odpowiedziała: „Pewnie, myślałam o czymś podobnym”.
Tyle przygotowań na nic…
Jeździłem na urlopy, krótsze i dłuższe. Pomagały na chwilę i były bardzo dobrym momentem na odświeżenie umysłu. W większości przypadków jednak robiłem to źle. Przykład? Moja podróż poślubna: 7 dni w Egipcie, z czego ja 4 dni w pokoju lub na balkonie pisałem prace zaliczeniowe na studia MBA, które wtedy kończyłem, a moja żona opalała się na basenie. Dwutygodniowy road trip po Sycylii: ze słuchawką przy uchu, negocjując pomiędzy działem prawnym, który wtedy przenosiłem do Warszawy, agencjami rekrutacyjnymi a kandydatami, którzy zmieniali oczekiwania finansowe w ostatniej chwili.
Australijska przygoda wyleczyła mnie nie tylko z rozpoczynającego się wypalenia, ale też dała mi odskocznię, zapewniła komfortową alternatywę dla myślenia zadaniowego. Byłem daleko od domu, z rodziną, na którą musiałem non stop uważać (małe dziecko + różne owady i niespodzianki); oddałem służbowy LAPTOP i wyłączyłem PRACOWE e-maile na komórce. Nawet jakbym chciał wrócić do pracy, raczej nie miałbym jak. Wygląda nieco jak terapia odwykowa? W istocie trochę tak było…
Uczucie błogości jest mi obce. Ja muszę być w ruchu, jak nie fizycznie, to mentalnie, psychicznie. Dopiero po około miesiącu mój umysł osiągnął relaks – zacząłem dostrzegać inne opcje.
Zmiana pracy byłaby tylko substytutem, bo to nie praca była moim problemem, ale moje podejście do niej. W nowej pracy powieliłbym tylko schemat (po początkowym uczuciu euforii) i wrócił do starych nawyków.
Wyjazd pomógł mi zrozumieć, czego chcę i czego nie chcę od mojego życia zawodowego – chcę pracować na własny rachunek. Tak naprawdę cały czas to wiedziałem, ale odsuwałem moment przejścia, bo czas nigdy nie był odpowiedni.
Wróciłem wypoczęty, z otwartym umysłem i gotowy do planowania wielkiego skoku – odejścia z korporacji i przejścia na własną działalność. Ale jak to zrobić w zrównoważony sposób?
Teraz już wiem, że tak naprawdę mogłem to zrobić wcześniej.
Zapytasz, co w tym jest zwinnego. Ot, następna historia zmęczonego pracą korposzczura. Nie do końca. Zwinne w tym wszystkim jest to, że zmiana odbywa się na moich warunkach: jak, kiedy i gdzie chcę. Nie zostałem do niczego zmuszony, nie był to szok dla mojej rodziny i znajomych. Robię to, bo chcę. Przygotowania trwały niedługo, ale tak naprawdę od wielu, wielu lat. Teraz widzę, że każda rzecz, którą wcześniej robiłem, przybliżała mnie do momentu, gdy wyląduję na swoim.
Zwinne jest to, że od dawna byli dla mnie ważni klienci i kontakt z nimi. Teraz to procentuje – klienci, którzy do mnie przychodzą, widzieli mnie na konferencjach, gdzie występowałem, zajęciach na uczelni, gdzie wykładałem, czy przy projektach, w jakich uczestniczyłem poza pracą na etacie.
Zwinne jest podejście do klientów – skupiam się na rozwiązywaniu ich problemów oraz dostarczaniu im końcowego rezultatu, a mniej na umowach i obwarowaniach.
Zwinny jest sposób, w jaki zarządzam przepływem pieniędzy w mojej działalności – większość faktur reguluję od razu, maksymalny czas to 14 dni. Tak samo z ich wystawianiem – najpierw dostarczam usługę, potem wystawiam fakturę, nie na odwrót. OK, przy nierzetelnym podwykonawcy to ja kredytuję mojego klienta, ale to jest świadome ryzyko.
Zwinna jest moja reakcja na zmianę wymagań klienta – kiedy trzeba, dostosowujemy całość usługi do potrzeb.
I co najważniejsze – mam z tego kupę radości!